Rafał Osumek: Gdybym mógł cofnąć czas, to ponownie zostałbym żużlowcem i zdobywałbym punkty dla Włókniarza! (wywiad + foto)

Rafał Osumek licencję żużlową zdał w barwach Włókniarza Częstochowa. Do dziś przez wielu sympatyków sportu żużlowego z Częstochowy popularny Osa wspominany jest jako ogromny talent, który mimo kariery naznaczonej kontuzjami, stał się barwną i ważną ikoną naszego klubu. Jak sam przyznaje: Gdybym mógł cofnąć czas, to ponownie zostałbym żużlowcem i zdobywałbym punkty dla Włókniarza! Zapraszamy do zapoznania się z wywiadem, który specjalnie dla oficjalnej strony klubu udzielił nasz wychowanek.

Licencja numer 1206, zdana w roku 1991. Jak to się wszystko zaczęło i skąd pomysł, żeby zostać żużlowcem?

Mieszkałem bardzo blisko stadionu, kiedy tylko słychać było motocykle, wsiadłem na rower i od razu jechałem obserwować zawodników. Po jakimś czasie tak bardzo mi się to spodobało, że sam zapragnąłem spróbować jazdy na motocyklu żużlowym.

Lata 90., to był kolorowy okres w historii Polski, mogę tylko zakładać, że podobnie było w żużlu. Pamięta Pan proces zapisów do szkółki oraz jak wyglądał sam egzamin?

Ciężko jest mi dokładnie porównać czasy, w których ja zaczynałem z tymi, które mamy obecnie. Nie jestem już tak blisko żużla jak kiedyś. Pamiętam jednak okres, w którym rozpoczynałem swoją przygodę z żużlem. Klub posiadał własny autokar, tak zwanego Ikarusa, który służył do przewożenia motocykli. W taki właśnie sposób motocykle dotarły do Grudziądza, gdzie uzyskałem licencję. Była oczywiście część teoretyczna oraz praktyczna. Pamiętam, że jeszcze w Częstochowie śp. Jerzy Baszanowski powiedział do nas, żebyśmy w Grudziądzu nie przynieśli wstydu i zdali egzamin. Była lekka presja związana z tym wyjazdem, zwłaszcza że tor w Grudziądzu różnił się od tego w Częstochowie. Był trudny, miał ostre łuki i sposób jego przygotowania różnił się od naszego toru w Częstochowie. 

Pamiętam również, że chętnych do szkółki było bardzo wielu. Musieliśmy przebierać się w jedną skórę, która służyła do jazdy. Używało jej na przemian kilku zawodników. To samo było z motocyklami. Trzeba było długo czekać na swoją kolej, aby dostać strój, sprzęt i wyjechać w ogóle na tor. Zdarzały się i takie sytuacje, w których mimo chęci nie udało się ani razu sprawdzić się na torze, bo jeden z kolegów miał wypadek, motocykl nie nadawał się do jazdy i oznaczało to dla wszystkich koniec zajęć. Dziś, przynajmniej z mojej obserwacji wynika, że nie ma zbyt wielu chętnych do żużla, a jeśli już ktoś zgłosi się na treningi, to albo ze sprzętem od rodziców, lub takim, który załatwi mu klub.

Czy Pamięta Pan pierwszy wygrany bieg w barwach Włókniarza? 

Powiem szczerze, że to było tak dawno, że już nie pamiętam tej pierwszej trójki. Pamiętam natomiast swój pierwszy bieg tuż po zdaniu licencji. W Częstochowie jeździliśmy z Morawskim Zielona-Góra, a ja na starcie do jednego biegu zrobiłem tak zwaną „świecę”.

Ten pierwszy sezon, w którym Pan startował, był niestety pechowy dla Yawala Włókniarza Częstochowa. Drużyna spadła do 1. Ligi. 

Byłem w tamtym okresie jeszcze młodym chłopakiem, każdy z nas chciał jechać jak najlepiej. Wielu z nas zdało licencje, ja byłem często zawodnikiem oczekującym. Pamiętam, że w tamtym czasie głównymi naszymi juniorami był Dariusz Huras i Artur Zaguła. Ja musiałem czekać na swoją kolej. Spadek do ligi niżej był dla mnie bolesny, bo zależało mi nie tylko na jeździe, ale dobrych wynikach klubu. 

Kolejne sezony: 93, 94 i 95 to powolny wzrost średniej, a w 96 pierwszy medal w karierze. Złoto z Włókniarzem.

Umiejętności z roku na rok były coraz większe. Kluczowym sezonem był oczywiście sezon 96. Pierwszy mecz o złoto wygraliśmy u siebie z Toruniem 10 punktami. Jak pojechaliśmy do nich na rewanż, to czuć było wśród gospodarzy pewność siebie. Na zawodników Apatora czekały szampany, a my pojechaliśmy tam nie jako faworyt, a jako zespół, który chciał sprawić niespodziankę. Udało się i będę pamiętać ten mecz do końca życia.

W trakcie pierwszych lat swojej kariery spotkał Pan wielu znanych zawodników, ale chciałbym zapytać o trzy nazwiska. Na początek dwie, nie boje się tego powiedzieć, legendy klubu: Joe Screen i Sławomir Drabik. Jak wspomina Pan współpracę z nimi? Kim dla Pana byli starszy o trzy lata Screen i znacznie bardziej doświadczony Drabik?

Sławomir Drabik w tamtym czasie był bożyszczem kibiców. Pamiętam, że kiedy na swoim rowerze przyjeżdżałem na stadion, to chętnie przyglądałem się Sławkowi. Po zdaniu licencji “Slammer” był zawodnikiem, na którym można było się wzorować. Porównując jednak dwójkę – Screen i Drabik, to Screen zawsze pomagał młodszym zawodnikom. Kiedy jeździłem z nim w parze, to zazwyczaj mnie ochraniał, czy wypuszczał do przodu. Ja jedynie mogłem odwdzięczyć się mu, puszczając go przed samą metą do przodu. Joe nieprzerwanie myślał o wyniku drużyny. Sławek Drabik był silnym zawodnikiem, skupionym na wyniku swoim i drużyny, ale rzadko oglądał się za siebie. Po wielu latach, kiedy jeszcze byłem mechanikiem i spotykałem Joe na zawodach w Szwecji, potrafił do mnie podejść, porozmawiać i powspominać stare czasy. Obecnie nie mamy już takiego kontaktu, czas szybko płynie do przodu, każdy ma swoje prywatne sprawy, nie zawsze związane z żużlem.

Trzecim zawodnikiem, z którym wspólnie zaczynał Pan starty, jest Sebastian Ułamek. Wasze kariery potoczyły się jednak zupełnie inaczej.

To prawda. Sebastian swoją karierę kontynuował znacznie dłużej, niż ja. Miał też zupełnie inne osiągnięcia. W przeszłości też mieliśmy silną parę, czyli Rachwalika i Drabika. Na wielu przykładach można pewnie mnożyć przypadki dwójek, w których jednemu z zawodników poszło lepiej od drugiego. Ułamek był żużlowcem o wiele bardziej pracowitym, niż ja. Nie przykładałem się do żużla tak, jak on, stąd różnica w wynikach. Bardzo dużą rolę w tamtych latach, podobnie jak dziś, odgrywał też sprzęt. Pamiętam, że motocykle dostawaliśmy z klubu, ale w pewnym momencie zaczęło dochodzić do tego, że ten, kto miał sponsorów, mógł liczyć na lepszej klasy silniki. Motocykle kupione przez klub miały w ramach jednostki Javy i na takich motocyklach kupionych z Czech trzeba było jeździć. Koledzy, którzy mieli wparcie sponsorów, lepiej się promowali, mogli liczyć na pomoc tunerów. W silnikach wymieniano wówczas tłoki, korbowody, zawory, sprzęgła i krzywki. Różnicę w wynikach było widać na torze. 

Pierwsza poważna kontuzja, która wyhamowała Pana karierę, miała miejsce w sezonie 97. Rok później w 1. Lidze w barwach Włókniarza wykręca Pan bardzo dobrą średnią 2,107. Wszystko po to, żeby w sezonie 99 przez KSM wystąpić zaledwie w dwóch meczach.

Zgadza się. Pamiętam, że w tamtym czasie do klubu przyszedł Pan Marek Kraskiewicz, który był bardzo ważną osobistością w Polskim Związku Motorowym. Pojawiły się pieniądze, klub dążył do jak najlepszych wyników. Oprócz niego do Włókniarza dołączył mechanik z Gorzowa, Pan Maciejewicz. W tamtym okresie zatrudnienie w drużynie menadżera było odbierane trochę inaczej, niż jest dziś. Pan Kraskiewicz ściągnął też do klubu swoich zawodników — na przykład Adama Skórnickiego. Dla mnie niestety zabrakło miejsca. Przez KSM nie mogłem startować we Włókniarzu. Średnia nie pasowała do stworzonego składu. Z tego właśnie względu, mimo że rok wcześniej jechałem bardzo dobrze, przestałem pasować do drużyny. Musiałem się ratować występami we Władywostoku.

Wyjazdy na mecze do Rosji wspominam bardzo dobrze. Podróż na wschód był prawdziwą przygodą. Silnik, na którym jeździłem w klubie, tarczki sprzęgłowe, gaźnik oraz sprzęgło, zabierałem ze sobą, wsiadałem do samolotu w Warszawie i leciałem z tym całym ekwipunkiem „na ramieniu”. Samolot leciał do Moskwy, na lotnisku czekał na mnie przedstawiciel klubu. Jeździłem wtedy w drużynie Lukoil Oktiabrskij, dlatego osoba na lotnisku czekała na mnie z tabliczką, na której widniała nazwa klubu. Z Moskwy musieliśmy jechać jeszcze na inne, mniejsze lotnisko, i tam samolotem po dwóch godzinach docierałem na kolejne lotnisko. Na miejscu również czekał na mnie pracownik klubu, który zawoził mnie samochodem prawie 200 km na stadion. Teraz jak o tym opowiadam, to ta historia przypomina sceny z filmu przygodowego. Powrót był taki sam, dlatego taki jeden mecz w Rosji, był prawdziwą eskapadą.

Zostawmy na moment rodzime podwórko. W 1995 roku udał się Pan w przerwie zimowej do RPA. Skąd pomysł, żeby w ten sposób przygotować się do następnego sezonu? 

To też jest bardzo ciekawa historia, którą będę długo pamiętać. Nie byłem pierwszym, który udał się do RPA. Przede mną byli tam między innymi Adam Skórnicki oraz Sławomir Drabik. Po skończonym sezonie w Polsce dostałem propozycję wyjazdu. Pojawiła się więc szansa przedłużenia jazdy na motocyklu. Dziś kiedy żużlowcy mogą swobodnie podróżować, nie ma problemu z wyjazdem do ciepłych krajów i jazdy w nich na motocyklach. Wówczas wyglądało to oczywiście inaczej. Na wyjazd do RPA przygotowałem się podobnie jak do Władywostoku. Silnik na „ramię” i w drogę. Spędziłem tam dwa miesiące. Pojeździłem trochę na różnych torach, nie straciłem kontaktu z motocyklem. Bardzo miło to wspominam.

Dziewiąty sezon w karierze to dla Pana pierwsza zmiana barw klubowych i przenosiny do Grudziądza. Nie było chyba łatwo opuszczać macierzysty klub?

Oczywiście, że na swój sposób cierpiałem z powodu odejścia z klubu. Szczególnie że wychowałem się obok stadionu. Chciałem jeździć dla swoich kibiców. Niestety zabrakło dla mnie miejsca i musiałem zmienić barwy klubowe. Trzeba też pamiętać, że w czasach, w których ja startowałem, w klubach było więcej wychowanków. Po słabszym meczu trzeba się było kibicom tłumaczyć z wyniku. Poza stadionem też ciężko było uciec od takich tematów. Oczywiście, kiedy wynik był dobry, kibice klepali po plecach, co było bardzo miłe. Jaki by jednak nie był wynik, trzeba się było liczyć z tym, że z kibicami prędzej czy później trzeba się będzie spotkać. Dziś jest większa rotacja, zawodnicy przyjeżdżają i po meczu wracają do domu.

Po średnim sezonie w Grudziądzu przeniósł się Pan do Świętochłowic. I trochę mam wrażenie historia zatoczyła koło. Dobry sezon, nowe nadzieje, i kontuzja. Tym razem bardzo poważna, bo wykluczyła Pana na dwa lata ze startów. 

Sezon spędzony w Świętochłowicach wspominam bardzo dobrze. Z drużyną walczyliśmy o awans. Dla mnie jako zawodnika był to świetny okres w karierze jeśli chodzi o wyniki, jakie osiągałem w lidze. Gdzie nie pojechałem, udawało mi się zdobywać dużo punktów. Mieliśmy dobry skład i z tego co pamiętam, o awans walczyliśmy z Ostrowem. Niestety, nie udało nam się tego osiągnąć, a co gorsza klub nie potraktował mnie najlepiej, bo nie wypłacił pieniędzy za zdobyte punkty. Później przytrafiła mi się bardzo ciężka kontuzja, która faktycznie spowodowała u mnie prawie dwuletnią przerwę w startach. 

Po mistrzowskim sezonie Włókniarza, w 2004 roku na dwa lata wrócił Pan do Częstochowy. Z perspektywy czasu wiemy, że to był jeden z ostatnich akordów Pana kariery. W wieku 30 lat po dwóch sezonach odszedł Pan do Równego, i tam, w połowie sezonu definitywnie pożegnał się z żużlem. 

Po bardzo dobrym dla mnie sezonie w Śląsku Świętochłowice miałem startować w Kolejarzu Opole. Niestety przed sezonem przytrafiła się ciężka kontuzja: złamanie uda oraz ręki, o której już wspomniałem. Wykluczyło mnie to na dwa sezony ze ścigania. Po tym trudnym czasie prezes oraz sponsorzy wyciągnęli do mnie rękę i pomogli mi w tym, żebym w ogóle mógł wrócić do ścigania. I tak sezon 2004 i 2005 spędziłem w barwach Włókniarza. Dwa lata przerwy od jazdy odbiły się na moich wynikach. Dobre występy przeplatałem słabszymi. Klub chciał się rozwijać, zdobywać medale, i dla takich zawodników jak ja, zabrakło po prostu miejsca. Ostatnim sezonem w mojej karierze były występy w Równem. Startowałem tam z dobrymi wynikami, chociaż wiadomo, była to niższa liga. Niestety znowu doszło do sytuacji, że nie dostałem pieniędzy za swoje punkty. Na wyższe ligi byłem troszkę za słaby, jazda w najniższej klasie rozgrywkowej mi się nie opłacała, dlatego podjąłem wówczas decyzję o zakończeniu kariery.

Nie ma Pan czasem żalu do losu, że nie urodził się trochę później? Dzisiejsze pieniądze w żużlu, możliwości i perspektywy rozwoju dla zawodnika, są zdecydowanie lepsze, niż w latach, kiedy Pan startował jeszcze jako czynny żużlowiec.

Zgadza się, dziś pieniądze są o wiele większe, chociaż podchodząc do tego w ten sposób, to możemy się umawiać na rozmowę co 10 lat, i kto wie, co w przyszłości będziemy mogli powiedzieć na temat finansów w żużlu. Każde czasy mają swoją własną historię. Kiedy ja byłem zawodnikiem, to dużą radość sprawiała już sama jazda, dostanie szansy na bronienie barw swojego klubu, Włókniarza Częstochowa. Jeździłem dla wyników, dla kibiców, a finanse były na trzecim miejscu. Ja zresztą nie byłem jedyny. Przede mną też było wielu takich zawodników, którzy, jak to się mówi, jeździli za “czapkę śliwek”. Dziś, wiadomo, żużel pozwala o wiele więcej zarobić. Nie mogę oczywiście powiedzieć, ze nie zarabiałem pieniędzy na żużlu, ale w porównaniu z dzisiejszymi stawkami, to nie ma nawet co porównywać.

Nie ciągnęło Pana, żeby pozostać przy żużlu? Poprowadzić jakiegoś młodego zawodnika? Zrobić papiery na trenera? 

Przez jakiś pracowałem u Artura Czai, Antonio Lindbaecka oraz Petera Ljunga. Trochę przy tym żużlu po zakończeniu kariery jeszcze zostałem. Po jakimś czasie postanowiłem jednak na dobre odejść od tego sportu. Dostaje co jakiś czas pytania, czy nie chciałem spróbować się roli trenera, ale ja zawsze odpowiadam, że w żużlu jest wystarczająco dużo trenerów i menadżerów. Śledzę rozgrywki, kibicuje dalej Włókniarzowi, ale do tego, żeby działać aktywnie przy żużlu, mnie już nie ciągnie.

Z perspektywy czasu, warto było dla Włókniarza zostawić serce i zdrowie na torze? 

Kiedy zapisywałem się do szkółki, potrzebowałem zgodę jednego z rodziców. Tata, w tajemnicy przed mamą, takiej zgody mi udzielił. W trakcie swojej kariery miałem kilka kontuzji, w tym jedną bardzo poważną, o której już wspominałem: złamane udo i ręka. Dziś oczywiście odczuwam te wszystkie urazy. Są takie dni, w których te dawne złamania bardzo doskwierają, ale staram się to wszystko znosić.

Czasy, w których ja startowałem, wspominam bardzo dobrze. Żużel był inny, niż jest teraz. Inne było również podejście ludzi, którzy w tym żużlu działali. 

Gdybym mógł cofnąć czas, to ponownie zostałbym żużlowcem i zdobywałbym punkty dla Włókniarza!