72. urodziny legendy Włókniarza!

Ósma dekada ubiegłego stulecia była niezwykle obfita w sukcesy dla częstochowskiego Włókniarza. Biało-zieloni obok ekipy Stali Gorzów rządzili bowiem na krajowych torach i zdobywali medal za medalem. W latach 1974-1978 nie schodzili z podium drużynowych mistrzostw Polski. Trudno zresztą wyobrazić sobie drużynę spod Jasnej Góry sprzed czterech dekad bez Andrzeja Jurczyńskiego. Jeździec ten wywalczył przecież w barwach naszego klubu aż 8 medali rangi mistrzostw Polski (1 złoty, 3 srebrne i 4 brązowe). Dziś (10. listopada) jeden z najlepszych wychowanków w historii Włókniarza Częstochowa obchodzi swoje 72. urodziny.  Z tej okazji przybliżamy historię żywej legendy biało-zielonych.

Był 10 listopada 1950 roku, kiedy w Częstochowie na świat przyszedł bohater tej opowieści. 18 lat później stał się natomiast posiadaczem żużlowej licencji nr 284 i jeszcze w tym samym sezonie – 27 października 1968 roku zadebiutował w towarzyskim meczu Włókniarza ze Śląskiem Świętochłowice. Na obranie przez niego żużlowej drogi duży wpływ miał przede wszystkim jego ojciec, a raczej jego ówczesna praca.

– Tata był kibicem i mechanikiem. Na Lisińcu remontował niemieckie motocykle, które zostały u nas w mieście po wojnie. Od moich najmłodszych lat zabierał mnie też na mecze żużlowe. Można więc powiedzieć, że zaraziłem się tym sportem właśnie od ojca. Jako młody chłopak podkradałem mu jego motocykle: „dekawkę” czy też Zündappa. Jeździłem na nich po Lisińcu, a później zapisałem się do szkółki. W mojej dzielnicy mieszkali wówczas zawodnicy Włókniarza, jak chociażby Leszek Zapart czy też Zygmunt Malinowski. To też zdopingowało mnie do tego, żeby zostać żużlowcem – Jurczyński wyjaśnia, dlaczego postawił właśnie na speedway.

W drużynie ligowej biało-zielonych zadebiutował już sezon po uzyskaniu licencji. Jego umiejętności rosły z roku na rok, systematycznie zwiększał bowiem swoją średnią biegopunktową i stawał się coraz ważniejszym ogniwem Włókniarza. Okres jego startów w gronie juniorów nie był jednak wyłącznie pasmem sukcesów, nie obyło się bowiem także bez tragedii. Taką Jurczyński przeżył wszak w 1972 roku, kiedy to podczas jednego z finałów Srebrnego Kasku na torze w Rzeszowie był świadkiem śmiertelnego upadku swojego kolegi z drużyny – Marka Czernego.

– Pamiętam, że nie było wtedy pogody. Panowały trudne warunki, a na torze była taka zupa. Marka wyniosło wtedy po starcie i uderzył tyłem głowy o bramę, która się otworzyła. Od razu po tym wydarzeniu razem z Cześkiem Goszczyńskim wylecieliśmy na tor i zdjęliśmy mu buty, rękawiczki oraz kask. Zabrano go na noszach do karetki. Po pięciu wyścigach ze względu na fatalny stan toru sędzia wreszcie przerwał zawody, a my pojechaliśmy do szpitala. Stamtąd poinformowaliśmy o tym upadku prezesa Tomaszewskiego, który przekazał tę smutną wiadomość rodzicom. Marek spędził tydzień w szpitalu w Rzeszowie, gdzie przeszedł operację. Później przetransportowano go helikopterem do Krakowa, gdzie niedługo później umarł. Mówiono, że przyczyną śmierci było zapalenie płuc, ale tak naprawdę miał on strzaskany pień mózgu i po prostu nie było szans, żeby go uratować – nasz rozmówca wraca pamięcią do jednego z najdramatyczniejszych wydarzeń w historii częstochowskiego klubu.

Śmierć kolegi z zespołu na pewno wywarła na Jurczyńskim spore piętno. Mimo wszystko notował on ciągłą progresję wyników. W 1973 roku pierwszy raz w karierze osiągnął średnią biegopunktową rzędu 2,0. Dodatkowo w finale młodzieżowych indywidualnych mistrzostw Polski na owalu w Zielonej Górze zdobył brązowy krążek.

– Byłem zadowolony z tego wyniku, ale te zawody były dla mnie trochę pechowe. Miałem po prostu za silny motocykl i żeby go osłabić, dolewałem do metanolu wodę. Ktoś jednak mnie podkablował do sędziego i w ostatnim biegu pojechałem już bez kombinowania. Dotarłem do mety jako trzeci i musiałem zadowolić się brązowym medalem. Jak dolewałem wody do metanolu, to byłem kozak. Bez tego nie szło już jednak tak dobrze. Mimo wszystko byłem bardzo zadowolony. Ten medal był przecież jednym z moich największych indywidualnych sukcesów – „Ruski” wspomina swój pierwszy medal rangi mistrzostw Polski.

Jeszcze lepszym sezonem zarówno dla Jurczyńskiego, jak i dla całego zespołu Włókniarza był kolejny rok, biało-zieloni po 15 latach przerwy wrócili bowiem na tron najlepszej ekipy żużlowej w kraju. Co ciekawe, przed sezonem ’74 fachowcy większe szanse na drużynowy tytuł dawali gorzowskiej Stali. Typowania te potwierdzały zresztą wyniki z początku rozgrywek, gorzowianie triumfowali wszak pod Jasną Górą różnicą dziesięciu oczek – 44:34. W rewanżu lepsi okazali się jednak częstochowianie, którzy ostatecznie wygrali 28:26 (spotkanie przerwano po rozegraniu dziewięciu biegów), a najlepszym zawodnikiem wśród przyjezdnych okazał się właśnie Jurczyński, który w trzech startach wywalczył 7 punktów.

– Niektórzy twierdzą, że wtedy uratowała nas pogoda, ale bodajże od czwartego biegu prowadziliśmy przez cały czas trwania spotkania dwoma punktami. W połowie zawodów zalało tor i sędzia – pani Irena Nadolna zmuszona była je przerwać. To nasze niespodziewane zwycięstwo zadecydowało o złocie dla Włókniarza – jeden z najwybitniejszych żużlowców w historii Włókniarza opowiada o meczu, który dał częstochowianom tytuł DMP ’74.

Jurczyński miał naprawdę spory wkład w zdobycie przez biało-zielonych złota, w ciągu całego sezonu wywalczył wszak 102 punkty. Lepszy wynik od niego zaliczył wyłącznie Marek Cieślak. Ostatecznie tytuł mistrzowski Włókniarz przypieczętował zwycięstwem w meczu z Falubazem Zielona Góra w ostatniej kolejce sezonu. W spotkaniu tym Jurczyński zapisał na swoim koncie komplet 12 punktów.

– Frajda była wtedy naprawdę spora. Po zakończonym meczu przejechaliśmy przecież  naszymi motocyklami ze stadionu przez Aleje Najświętszej Maryi Panny do Peltzerów, gdzie mieścił się nasz klubowy warsztat. Wszystko odbywało się pod eskortą policji. Po dotarciu do Wełnopolu wzięliśmy natomiast udział w specjalnie na tę okazję zorganizowanym bankiecie – nasz rozmówca kontynuuje opowieść o drugim w historii Włókniarza tytule DMP.

Sezon ’74 był dla Andrzeja Jurczyńskiego bogaty w sukcesy, ligowy triumf wraz z Włókniarzem nie był bowiem jedynym jego wartym odnotowania osiągnięciem. Jako pierwszy zawodnik częstochowskiego klubu w historii triumfował w Memoriale im. Bronisława Idzikowskiego i Marka Czernego. Trafił również do kadry narodowej na drużynowe mistrzostwa świata, które rozegrano na Stadionie Śląskim w Chorzowie. W tych zawodach „Ruski” do dorobku naszej reprezentacji dorzucił 3 oczka i razem z biało-czerwonymi mógł cieszyć się z brązowego medalu rangi mistrzostw świata.

– Przed tą imprezą na torze w Chorzowie rozegrano jeden z finałów Złotego Kasku i zająłem w nim drugie miejsce. Później mieliśmy tam jeszcze zgrupowanie, w którym udział wzięło dziewięciu żużlowców, a pięciu ostatecznie zostało wytypowanych do startu w finale. W tym gronie znalazłem się także ja i nie ukrywam, że było to dla mnie duże wyróżnienie, że mogłem reprezentować barwy naszego kraju. Jeszcze bardziej cieszył mnie natomiast medal, w którego wywalczeniu też miałem jakiś udział – „Ruski” wspomina swój największy sukces osiągnięty na arenie międzynarodowej.

Wynik ze Stadionu Śląskiego Jurczyński mógł poprawić 2 lata później na torze White City w stolicy Anglii, znalazł się wszak w kadrze naszego kraju na te zawody. Ostatecznie na przeszkodzie w starcie w finale DMŚ stanęła mu jednak kontuzja palca.

– Był wtedy nawet pomysł, aby uciąć mi ten złamany palec i zaszyć go w połowie. Przy takim rozwiązaniu mógłbym jechać w zawodach. Nie pozwoliłem jednak medykom tego zrobić. Doktor Wojtusiak – nasz wspaniały lekarz klubowy zabandażował mi palec i ostatecznie razem z Markiem Cieślakiem pojechałem na ten finał. Mimo wszystko kierownik naszej drużyny  Bronisław Ratajczyk wytypował na te zawody Bolka Procha, a mnie, ze względu na tę niewyleczoną do końca kontuzję, odsunął od składu – legendarny zawodnik tłumaczy powody swojej absencji w drużynie narodowej i po chwili dodaje: – Proch pojechał wtedy tylko jeden wyścig, zastępując Marka Cieślaka, i była to niesłuszna zmiana. Marek odjechał przecież wtedy bardzo dobre zawody. Moi koledzy w Anglii zdobyli srebrny medal, a mnie niestety nie było dane stać się częścią tej drużyny.

Brak startów w finale DMŚ na torze White City Jurczyński powetował sobie z nawiązką 2 lata później, wówczas stał się bowiem zawodnikiem właśnie tej drużyny i jako trzeci żużlowiec w historii naszego klubu dostąpił zaszczytu występów w lidze brytyjskiej. Wcześniej w kolebce europejskiego speedwaya startowali tylko Stefan Kwoczała i Marek Cieślak.

– W barwach White City miałem występować już w 1977 roku razem z Markiem Cieślakiem. Anglicy chcieli jednak, żebyśmy jeździli tam cały sezon, a we Włókniarzu mieliśmy zaliczyć tylko 3 mecze. Prezes naszego klubu Wacław Tomaszewski nie zgodził się na takie rozwiązanie, gdyż bardzo mocno osłabilibyśmy Włókniarza. Ostatecznie więc do Anglii wybrał się tylko Marek Cieślak. W następnym sezonie w White City jeździliśmy już we dwójkę, ale wracaliśmy na każdy mecz do Polski. Lataliśmy „Kopernikiem”, czyli samolotem, który 2 lata później rozbił się z Anną Jantar na pokładzie. W soboty przylatywaliśmy na mecze do Polski, a we wtorek wracaliśmy do Anglii – Jurczyński odsłania kulisy angażu w najsilniejszej wówczas lidze żużlowej świata i po chwili opowiada o różnicach między speedwayem w wydaniu brytyjskim a polskim: – Dla mnie to był cyrk. Tory były małe, krótkie, śmieszne i przede wszystkim techniczne. U nas natomiast, podobnie jak w dzisiejszych czasach, funkcjonowały długie owale. Przez kilka lat byłem trenerem na minitorze i uważam, że te angielskie obiekty byłyby idealne dla młodych zawodników, którzy swoje kariery zaczynali od miniżużla. Jak przyjechałem do Anglii i zobaczyłem te dziwne, jak  dla mnie, tory, to byłem dosyć wystraszony, ale koniec końców cały i zdrowy wróciłem do domu.

Jeśli chodzi o zagraniczne wojaże Jurczyńskiego, to warto jeszcze na moment wrócić do sezonu ’74 – w niezwykle udanym dla niego roku wziął on bowiem razem z reprezentacją Polski udział w tournée po Związku Radzieckim. Jego występy za naszą wschodnią granicą zakończyły się sporym skandalem z jego udziałem, a co za tym idzie –  jego dwuletnim zawieszeniem w startach poza naszym krajem.

– Zanim pojechaliśmy do Związku Radzieckiego, mieliśmy jakieś zawody w Niemczech Zachodnich. Tam kupiłem m.in. peruki, magazyny dla dorosłych, karty z gołymi babkami i inne deficytowe towary. Miałem je później sprzedać u „Ruskich” i trochę na tym zarobić. Fakt posiadania przeze mnie tych rzeczy wydał się na przystanku w Bałakowie. Razem z reprezentacją Polski na tym tournée był wtedy milicjant i żartowniś Heniu Glücklich. Pokazywał on te moje pisemka dla dorosłych na przystanku, ktoś to zobaczył i zwinęła mnie wtedy milicja. Zawieszono mnie na 2 lata na wyjazdy zagraniczne. Nie zabrano mi jednak kart z gołymi babkami. Podczas rewizji myślano chyba, że to mydło. Doświadczony tym wydarzeniem postanowiłem schować je do tylnego koła motocykla żużlowego. Zenek Plech doradzał mi, żebym je wyrzucił, ale obiecałem sobie, że przywiozę je do Polski – „szmugler” Jurczyński opowiada kolejną niezwykłą historię i zdradza, że jej finał mógł być dla niego i kolegów z reprezentacji jeszcze gorszy w skutkach: – To koło znalazło się w motocyklu podczas zawodów. „Panę” przed wyjazdem do jednego z biegów złapał Zbyszek Filipiak. Nagle zobaczyłem, że nasz mechanik Stasiu Maciejewicz zabrał moje koło. Narobiłem wtedy szumu i zawróciłem „Stanleya”. Gdyby te karty wyleciały z koła w czasie biegu i rozsypały się po stadionie, to przecież zamknęliby wtedy całą kadrę Polski.

Przemyt „świerszczyków” miał skutkować dwuletnim zawieszeniem Andrzeja Jurczyńskiego w jego zagranicznych startach. Ostatecznie jednak żużlowa centrala cofnęła jego karę i już na początku 1975 roku razem z drużyną narodową udał się na Antypody, gdzie od stycznia do marca wziął udział w szeregu turniejów.

– Na koniec sezonu ’74 reprezentacja Polski jako gospodarz rozegrała test-mecze ze Związkiem Radzieckim. Szło mi w nich bardzo dobrze, a dodatkowo mój kolega z drużyny – Zenek Urbaniec miał jakieś problemy z paszportem i ostatecznie żużlowa centrala zmniejszyła moje zawieszenie na starty za granicą z dwóch lat do pół roku. W styczniu poleciałem więc na Antypody i do marca startowałem w Nowej Zelandii oraz w Australii – „Ruski” tłumaczy przyczynę zmniejszenia kary i przy okazji wspomina jeden z bankietów, który zorganizował legendarny już w tamtych czasach Ivan Mauger po zawodach w Wellington: – U nas takie przyjęcia robi się trochę inaczej. Jak gospodarz zaprasza, to po prostu wszystko funduje. Tam wyglądało to jednak zgoła odmiennie. Ivan Mauger zaprosił nas po jednych zawodach do ekskluzywnej restauracji. Było tam wszystko, nawet sauna. Na koniec imprezy podszedł jednak kelner i zaczął nas kasować za wieczór. Zrobiliśmy wielkie oczy, ale musieliśmy wysupłać z kieszeni dolary, które wcześniej zarobiliśmy na torze.

Połowa lat 70. ubiegłego wieku była niezwykle udana dla Andrzeja Jurczyńskiego. Oprócz wspomnianych już brązu w MIMP i złota w DMP razem z Włókniarzem wywalczył on przecież jeszcze 4 krążki w lidze: 2 srebrne (1975, 1976) i 2 brązowe (1977, 1978). Ponadto w 1976 roku wspólnie z Markiem Cieślakiem zdobył brąz w mistrzostwach Polski par klubowych, a sezon później w tych samych rozgrywkach, tym razem z Czesławem Goszczyńskim, zajął drugą pozycję. Właśnie po tych ostatnich zawodach pokazał, jak bardzo liczą się dla niego koledzy z drużyny.

– Jacek Gierzyński był już wtedy przykuty do wózka inwalidzkiego. Odniósł poważną kontuzję podczas zawodów w Niemczech Wschodnich. Z racji że puchar za sukces w parach był niepodzielny, to razem z Cześkiem postanowiliśmy oddać go Jackowi, który w trakcie kariery nie miał zbyt wielu sukcesów – „Ruski” wyjaśnia, dlaczego postanowił oddać wywalczony puchar kontuzjowanemu koledze.

Podobnie Jurczyński zachował się także 3 dekady później. W grudniu 2009 roku po ciężkiej chorobie z tego świata odszedł wspomniany przed momentem Czesław Goszczyński. Podczas ceremonii pogrzebowej bohater tej historii podszedł do urny swojego przyjaciela, wyjął zza pazuchy okazały puchar i postawił go na postumencie.

– Czesiek był moim naprawdę dobrym kolegą, a przyznam się, że nie wszyscy tacy byli. W swoim życiu podobnie jak Jacek Gierzyński nie osiągnął jakichś oszałamiających sukcesów. Podarowałem więc mu swój puchar, który zdobyłem w silnie obsadzonych zawodach w niemieckim Pocking, zorganizowanych z okazji Świąt Wielkanocnych. Turniej ten wygrał sam Ole Olsen, ja byłem drugi, a trzeci – Grigorij Chłynowski. To był jeden z moich najcenniejszych pucharów, ale postanowiłem oddać go mojemu przyjacielowi, który tych sukcesów nie miał tak wiele – nasz rozmówca tłumaczy swój kolejny niezwykle szlachetny gest.

Lata 70. ubiegłego stulecia w sporcie żużlowym mocno różniły się od czasów obecnych. W Polsce panowało amatorstwo, a we Włókniarzu zawodnicy zatrudnieni byli zazwyczaj na fikcyjnych etatach w Wełnopolu, który opiekował się wówczas klubem. Czy w związku z tym żużlowcy, ryzykujący swoje zdrowie, w tamtych czasach byli w stanie zarobić godziwe pieniądze?

– To nie do końca były takie fikcyjne etaty – wyjaśnia Jurczyński i przybliża schemat zatrudnienia częstochowskich żużlowców w ósmej dekadzie ubiegłego wieku: – Zazwyczaj każdy z nas rzeczywiście pracował w Wełnopolu, a później delegowano nas do pracy w klubie. Spędziłem tam 3 lata. Przede mną był tam Witek Jastrzębski, a po mnie Jacek Gierzyński. Na przędzalni nigdy nie pracowali natomiast Marek Cieślak czy Zenek Urbaniec. Na pewno te pieniądze w Wełnopolu nie były duże, więcej od nas zarabiali chociażby piłkarze Rakowa. Oni pracowali przecież na hucie, czyli w przemyśle ciężkim, a my w przemyśle lekkim. Zarabiali więc 2-3 razy więcej niż my. Mieliśmy także zagwarantowane dodatkowe środki z racji naszych wyników na torze. W drugiej lidze płacono nam 60 zł za punkt, w pierwszej – 80 zł, w Złotym Kasku też 80 zł, w Srebrnym 40 zł, a za mecz międzynarodowy otrzymywaliśmy 150 zł.

Kwoty podane przez Jurczyńskiego nie powalają na kolana. Nie powalały również w czasach jego kariery. Na potwierdzenie tego przypomnę bowiem, że w 1975 roku Polacy przeciętnie zarabiali 3.913 zł miesięcznie.


W okresie świetności Włókniarza Andrzej Jurczyński dorobił się również pseudonimu, który towarzyszy mu do dziś. Wówczas okrzyknięto go wszak „Ruskim”.

– Tę ksywkę wymyślił mój kolega z drużyny – śp. Zygmunt Gołębiowski. Jeździłem po prostu stylem radzieckich zawodników. Bardzo często przepychałem się na torze i używałem łokci. Nikt nie chciał jechać koło mnie, rywale po prostu się mnie bali. Taka sama historia była zresztą z innym zawodnikiem Włókniarza – Józkiem Jarmułą – mówi o genezie swojego pseudonimu.

Ofensywny styl jazdy Jurczyńskiego doprowadzał do jego częstych upadków, a co za tym idzie – kontuzji. Wcześniej ani później nie było chyba równie kontuzjogennego żużlowca. Podczas swojej kariery aż siedemnastokrotnie łamał swoje kości. Legendą obrosła już opowieść o urazie jego szczęki podczas zawodów w radzieckim wówczas Czerwonogradzie. „Ruski” miał wtedy zapadnięte m.in. kości policzkowe, a na jego operację ściągnięto nawet specjalistów z Moskwy. Środki anestetyczne zastosowane podczas operacji nie uśmierzyły jednak zbytnio bólu i po zabiegu Jurczyńskiego znieczulano miejscowym bimbrem. Dziwiono się nawet, że gość zza zachodniej granicy jest w stanie przyjąć tak duże dawki tamtejszego wyjątkowo mocnego trunku.

– Tych upadków było rzeczywiście dużo i wynikały one z moich słabych startów. Ten mankament starałem się niwelować ofensywną jazdą na dystansie. Zawsze próbowałem wcisnąć się w dziurę czy jakąś szparę. Kontuzji miałem naprawdę dużo, chyba więcej niż cała kadra Włókniarza w czasach mojej kariery. Kiedy się żeniłem, to mój szwagier nadał mi nawet ksywę „Składak” – wyjaśnia przyczynę częstych złamań.

Jurczyński w barwach Włókniarza startował aż do 1986 roku. Od spadku częstochowskiej drużyny do drugiej ligi, co nastąpiło po sezonie ’81, na torze prezentował się jednak sporadycznie. Przez ostatnie 5 lat startów zaliczył wszak w sumie zaledwie 19 imprez ligowych.

– Właśnie wtedy miałem najwięcej kontuzji. Dla przykładu podam, że raz złamałem prawą rękę i przez 13 miesięcy chodziłem w gipsie. Do tego doszły 3 operacje i złamane żebra. W tamtych czasach łapałem naprawdę sporo kontuzji – Jurczyński odpowiada, dlaczego startował tak sporadycznie, i przyznaje, że również przez upadek postanowił zawiesić żużlową skórę na kołek: – W 1986 roku wybraliśmy się na mecz do Gniezna. W jednym z wyścigów jechałem ze Sławkiem Drabikiem, Leonem Kujawskim i Grzegorzem Smolińskim. Na wejściu w drugi łuk pierwszego okrążenia chciałem wejść pod prowadzącego Leona Kujawskiego, ale ten młody Smoliński pojechał ze mną w bandę. W wyniku tego upadku złamałem dwie ręce: prawą w nadgarstku i lewą w łokciu. Pamiętam, że wtedy tuż po wywrotce otrzepałem się i powiedziałem do jej sprawcy, że jak tak dalej będzie jeździł, to długo nie pożyje. Później było mi trochę głupio, bo rzeczywiście w następnym roku Smoliński zginął tragicznie na torze w Poznaniu. Przez tę kontuzję definitywnie zakończyłem swoją karierę.

Sezon później, a dokładnie 31 maja 1987 roku, działacze Włókniarza zorganizowali turniej pożegnalny dla dwóch legend częstochowskiego klubu: Marka Cieślaka i właśnie Andrzeja Jurczyńskiego. „Ruski” w ciągu blisko dwóch dekad startów w biało-zielonych barwach zaliczył 739 wyścigów ligowych, w których wywalczył 1493 punkty, co dało mu średnią biegopunktową rzędu 2,02.

Mimo rozbratu z torem Jurczyński nie odszedł od żużla, od początku lat 90. ubiegłego stulecia wspierał bowiem w temacie szkolenia młodzieży Wiktora Jastrzębskiego. Wspólnie z nim wychował m.in. Sebastiana Ułamka, Rafała Osumka czy też Artura Pietrzyka. Ponadto w 1999 roku objął funkcję pierwszego szkoleniowca biało-zielonych i wprowadził ich do właśnie powstającej Ekstraligi. W roli szkoleniowca sprawdzał się równie dobrze jak przed laty na torze. Jego podopieczni zdobywali wszak wiele medali, a ukoronowaniem jego pracy był czwarty w historii tytuł drużynowych mistrzów Polski, który częstochowianie wywalczyli w 2003 roku.

W roli głównego trenera pracował do końca sezonu ‘04. Na tym stanowisku zastąpił go Jan Krzystyniak, a sam bohater tej opowieści rozpoczął pracę u podstaw na częstochowskim minitorze. W 2007 roku wrócił do Włókniarza, gdzie przez 3 sezony był odpowiedzialny za szkolenie żużlowego narybku. Wówczas był on m.in. pierwszym trenerem Artura Czai, Huberta Łęgowika, czy też Rafała Malczewskiego. Jak tylko Andrzejowi Jurczyńskiemu pozwalało zdrowie, to pojawiał się przy klubie również w ostatnich sezonach. Jeszcze w 2021 roku często obecny był na treningach częstochowskiej szkółki żużlowej, jak i na minitorze przy ulicy Brzegowej.

100 lat „Ruski”!

Rafał Piotrowski