Artur Czaja: Najlepiej wspominam lata startów w barwach Włókniarza (wywiad)

Drużynę Włókniarza Częstochowa ten zawodnik reprezentował dekadę temu, ale wielu kibicom wydaje się, jakby to było wczoraj. Wyścigi i mecze z jego udziałem z pewnością zapadły w pamięć niejednemu sympatykowi czarnego sportu w Częstochowie. Mowa oczywiście o naszym wychowanku Arturze Czai, który karierę sportową zakończył oficjalnie w lipcu 2020 roku, a przed laty był liderem formacji młodzieżowej Biało-Zielonych.

___

Artur, czym obecnie się zajmujesz po zakończeniu kariery sportowej?

Prowadzę rodzinną firmę związaną z branżą transportu ponadnormatywnego. Przewozimy duże gabaryty, takie jak elektrownie wiatrowe, śmigła, rury, transformatory o masie powyżej 100 ton.

Pochodzisz z okolic Tarnowskich Gór, ale licencję żużlową zdawałeś w Częstochowie w 2010 roku. Bardzo szybko udało Ci się przedostać do podstawowego składu Włókniarza. Jak to się stało, że niemal “z marszu” pojawiłeś się w składzie?

Pochodzę dokładnie z miejscowości Psary Śląskie, to jest blisko Tarnowskich Gór. Ale do rzeczy. Pamiętam, że w tamtym czasie było sporo juniorów w Częstochowie. Wtedy też doszło do bardzo smutnego wydarzenia, jakim był wypadek Kamila Cieślara, wskutek którego niestety jego kariera została przerwana. Pierwotnie to właśnie Kamil miał znaleźć się w podstawowym składzie. Jeśli dobrze pamiętam, to był ostatni rok startów w roli juniora Borysa Miturskiego, a więc klub potrzebował młodzieżowca na kolejny rok. Ja do głównego składu dostałem się w wieku 17 lat. Byłem w stanie na treningach wygrywać z bardziej doświadczonymi juniorami i zapewne dlatego wybór padł na mnie.

Jak sądzisz, czy w czasach gdy Ty zaczynałeś swoją przygodę z czarnym sportem, wówczas łatwiej było młodemu zawodnikowi się rozwijać aniżeli obecnie, gdy poza torem toczy się walka o pozyskanie sponsorów na ten niezbędny rozwój?

Prawdę mówiąc nie wiem “od kuchni” jak wygląda sytuacja obecnie, ale podejrzewam, że podobnie ciężko jak te kilkanaście lat temu. Jak wspomniałem, sam obecnie zajmuję się prowadzeniem firmy i od czasu do czasu zgłaszają się do nas jakieś drużyny sportowe bądź indywidualni sportowcy z ofertą współpracy. Na pewno jest to bardzo trudne. Gdy jesteś zawodnikiem to poszukujesz sponsora, a gdy prowadzisz firmę i otrzymujesz ofertę, to tak naprawdę stoisz przed wyborem – inwestycja w rozwój firmy czy może pomoc związana z hobby.

Jak już wspomnieliśmy, właściwie od początku swojej kariery ścigałeś się na szczeblu ekstraligowym, co już samo w sobie jest dużym osiągnięciem w tak młodym wieku. Patrząc na przebieg Twojej kariery, uważasz, że ten okres młodzieżowy to były najlepsze lata?

Zdecydowanie tak. Najlepiej wspominam swoje starty jako junior w drużynie Włókniarza Częstochowa. Przede wszystkim sam fakt, że byłem “u siebie”, między ludźmi, których znałem i zdobywałem punkty dla swojej drużyny, z którą związany byłem od początku. Kiedyś moje słowa zostały nieco źle zinterpretowane. Napisano, że żużel nigdy nie był sensem mojego życia, a to nie do końca jest prawda. Gdy miałem 16 czy 17 lat to ten sport był całym moim życiem, wszystko poświęcałem treningom. Chodziłem do szkoły, ale nigdy nie miałem ferii zimowych czy wakacji bo cały ten “wolny czas” spędzałem na obozach przygotowawczych.

Ja zawsze stawiałem sobie takie “mini cele” do osiągnięcia. Gdy rywalizowałem w szkółce żużlowej to chciałem osiągać tam najlepsze wyniki. Wówczas nie myślałem o tym, by jeździć zawodowo bo nawet nie miałem pojęcia, że może mi się to udać.

Czyli nie stawiałeś sobie wyzwań w rodzaju “za 3 lata będę mistrzem Polski”? Stopniowo chciałeś piąć się w górę. Dobrze rozumiem?

Dokładnie tak. Chciałem być najlepszy w szkółce. Udało mi się. Pomyślałem sobie, że czas na kolejny cel więc później chciałem być najlepszym w gronie młodzieżowców Włókniarza. Także się udało. Moim marzeniem było, aby startować w mistrzostwach świata, reprezentować drużynę narodową. Dlatego właśnie ten okres lat startów w roli juniora wspominam najlepiej, bo te mniejsze cele i marzenia udawało mi się spełniać. Z biegiem czasu oczywiście te cele stawały się coraz bardziej ambitne, ale wydaje mi się, że miałem do tego rozsądne podejście.

Czyli wiemy już, że okres startów w barwach Włókniarza Częstochowa wspominasz najlepiej. Jaki zatem szczególny moment z tamtych lat najbardziej utkwił Ci w pamięci?

Nie jestem w stanie wybrać jednego szczególnego momentu. Mam bardzo dużo pozytywnych wspomnień z tego okresu. Pamiętam swój pierwszy mecz ligowy. Rywalizowaliśmy wówczas z Unią Leszno, na trybunach zasiadło kilkanaście tysięcy kibiców. Wyjechałem do swojego pierwszgo wyścigu i to było dla mnie tak mocne przeżycie, że nie do końca wiedziałem, co robić (śmiech). Gdy znalazłem się już w składzie reprezentacji Polski to bardzo dobrze wspominam starty w mistrzostwach Europy, wywalczyłem także awans do mistrzostw świata. W kwalifikacjach pełniłem rolę pierwszego rezerwowego, a drugim był Kacper Gomólski. Pamiętam, że te zawody odbywały się na torze w Rawiczu, gdzie nawierzchnia była bardzo trudna i wielu zawodników miało problemy. A my z tych pozycji rezerwowych wygrywaliśmy wyścigi. Zdobyliśmy także tytuł mistrza Polski par klubowych dla Włókniarza i pamiętam, że zdobyłem wówczas komplet punktów i niemalże w pojedynkę zapewniłem drużynie ten medal. Także tych wspomnień jest całe mnóstwo.

Każdy kibic sportu żużlowego w Częstochowie z pewnością z gęsią skórką wspomina słynny mecz półfinałowy z Unibaxem Toruń w 2013 roku, gdy bez kontuzjowanego Emila Sajfutdinowa drużyna walczyła o awans do finału. Ty wygrałeś pierwszy z wyścigów nominowanych w parze w Grigorijem Łagutą dając nadzieję na upragniony awans. Jak w klubie przeżywaliście te emocje, gdy Rune Holta na wjeździe w ostatnie okrążenie zanotował defekt motocykla? Trybuny zamarły na kilka minut…

Każdy zawodnik podczas tego meczu doskonale wiedział o co jedziemy i w jakiej jesteśmy sytuacji. Wszyscy wówczas mieliśmy w głowach, że ścigamy się dla drużyny, nie liczyły się motywy czy względy indywidualne. Byliśmy skupieni na zadaniu, pomagaliśmy sobie nawzajem z doborem ustawień. Prawdę mówiąc ja byłem na tyle mocno skupiony, że do momentu biegów nominowanych nie wiedziałem nawet jaki jest wynik. Zależało mi bardzo, aby dołożyć jak najwięcej punktów do wyniku drużyny.

I to akurat Ci się udało, bo w tym meczu zdobyłeś dwucyfrówkę i wygrałeś pewnie w biegu nominowanym…

To prawda. Gdy zsiadłem z motocykla i przyglądałem się temu ostatniemu biegowi to czułem dumę. Rune Holta i Michael Jepsen Jensen jechali po finał i nagle przytrafił się defekt motocykla. Cały park maszyn w tym momencie zapadł się pod ziemię. To było uczucie, którego nie da się dobrze opisać. Defekt sprzętu – nie masz na to wpływu, nie była to niczyja wina, po prostu wielki pech w kluczowym momencie. Ludzie na trybunach szaleli, cieszyli się już z awansu do wielkiego finału i w momencie po prostu zapanowała cisza, jakby ktoś wyłączył prąd na całym obiekcie. Na pewno utkwiło to w pamięci na zawsze, ale nie do końca jest to przyjemne wspomnienie (śmiech).

Szczególny mecz, z pewnością…

Tak, nawet teraz gdy ktoś rozpozna mnie na ulicy to pierwsze pytanie, które ludzie zadają dotyczy właśnie tego spotkania (śmiech). A to było przecież już 10 lat temu.

Wróćmy do Twojej osoby. Kto w tamtych latach był dla Ciebie wzorem do naśladowania, idolem, najlepszym kumplem?

Grigorij Łaguta. Spędzałem z nim bardzo dużo czasu. Poznaliśmy się bodajże w 2011 roku, gdy ja zaczynałem swoją przygodę w klubie. Grisza wraz ze swoim bratem również w tym samym roku pojawili się w Częstochowie. Nasza relacja zaczęła się burzliwie, bo na pierwszym wspólnym treningu “wsadził mnie w płot” i rozwalił mi praktycznie wszystko, co miałem (śmiech). Prawie się wtedy pobiliśmy. Pomyślałem sobie, że to najgorszy typ, jakiego znam w środowisku żużlowym. Potem się jednak pogodziliśmy i zakumplowaliśmy do tego stopnia, że wszystkie wyjazdy organizowaliśmy wspólnie, jedliśmy razem, przygotowywaliśmy motocykle razem, trenowaliśmy razem. Gdy był w Częstochowie to u mnie w domu jadał obiady. Gdy mieliśmy trochę wolnego czasu to często wspólnie jeździliśmy na gokarty. Mieliśmy relację zdecydowanie przyjacielską.

Artur, jesteś obecnie w takim wieku, że tak naprawdę z powodzeniem nadal mógłbyś ścigać się na żużlu. Czy po decyzji o zakończeniu kariery miewałeś takie momenty, że chciałbyś wrócić i spróbować ponownie? Czy też kompletnie zamknąłeś ten rozdział w swoim życiu?

Nie miałem takiego momentu i nadal nie mam. Uważam, że ten rozdział jest już zamknięty. Teraz zajmuję się firmą, przejąłem większość obowiązków z nią związanych i tak naprawdę nie mam nawet czasu na to, by pojechać obejrzeć mecz w roli kibica. Bardzo rzadko pojawiam się trybunach. Oczywiście nadal wracam czasami myślami do tamtych czasów, oglądam zdjęcia, zrobiłem sobie w domu gablotkę z pucharami, kombinezonami, kaskami. Nie ma ona takich rozmiarów jak ta, którą w piwnicy zmontował Sebastian Ułamek, ale fajnie wygląda i przywołuje dobre wspomnienia.

Czyli tak zupełnie motocykle nie zniknęły z Twojego życia, jakaś czątka pozostała (śmiech)…

Oczywiście, ale nie rozważam powrotu do czynnej jazdy.

Co zatem robisz obecnie w wolnym czasie? Kiedyś dużo jeździłeś na motocrossie. Nadal od czasu do czasu wyruszasz w teren?

Nie, już nie. Z takich rozrywek to tylko sportowy samochód mi pozostał (śmiech). Obecnie nie mam na to czasu, bo mam w domu małe dziecko i każdą wolną chwilę wykorzystuję na spędzanie czasu z rodziną.

Dziękuję za rozmowę. Powodzenia w rozwoju firmy.

Dziękuję również.

___