Zawsze chciałem stawać pod taśmą i wygrywać – rozmowa ze Zbigniewem Czerwińskim

Choć nigdy nie był liderem Włókniarza, to trudno sobie wyobrazić zespół Biało-Zielonych na przełomie stuleci bez jego osoby. Z lwem na piersi startował w latach 1999 – 2001 oraz 2003-04. Przez te pięć sezonów spędzonych pod Jasną Górą razem z bonusami wywalczył 238 ligowych punktów. Dodatkowo zdobył aż sześć medali mistrzostw Polski i pod względem liczby wywalczonych krążków plasuje się w czołowej dziesiątce żużlowców naszego klubu w historii. Zapraszamy do przeczytania rozmowy ze Zbigniewem Czerwińskim.

W 1999 roku w barwach RKM-u Rybnik uzyskałeś certyfikat „Ż”. Twój debiut ligowy nastąpił w tym samym roku, ale już w barwach Włókniarza Częstochowa…
Zaczynałem rzeczywiście w Rybniku, ale cały sprzęt kupił mi tata. Od klubu z Rybnika nie dostałem nawet butów. Wszystko miałem prywatne, zakupione przez tatę, który nawet się zapożyczył, żebym mógł zacząć karierę. Na treningi jeździłem wtedy przede wszystkim do Opola i tak przygotowywałem się do egzaminu na licencję. Interesowała mnie tylko jazda, a nie to, gdzie będę jeździł. Trenerem RKM-u Rybnik był wówczas Janek Nowak – superczłowiek i przyjaciel naszej rodziny. Jakoś tak się stało, że licencję zdałem jako zawodnik Rybnika. Niedługo później trafiłem do Włókniarza i przyznam, że do końca nie pamiętam, dlaczego tak się stało. Mnie po prostu, jak wspomniałem, interesowała jazda, a ktoś pokierował moją karierą i tak to właśnie wyglądało.

W 2000 roku w słoweńskiej Lublanie dosyć niespodziewanie zająłeś 3. miejsce w finale indywidualnych mistrzostw Europy juniorów do lat 19. Wówczas lepsi od Ciebie byli tylko Lukaš Dryml i Niels Kristian Iversen. Jak wspominasz ten jeden z większych sukcesów w Twojej karierze?
To na pewno był wielki sukces, choć nie wiem, czy taki niespodziewany. Pamiętam, że wtedy w eliminacjach w Debreczynie oraz w półfinale w Heusden-Zolder plasowałem się na podium. Byłem wówczas w swojej kategorii wiekowej dobrym żużlowcem i wygrywałem poszczególne zawody. Do Lublany pojechałem bez zbędnej presji i udało mi się stanąć tam na trzecim stopniu podium. W jednym z biegów zaliczyłem upadek z Lukašem Drymlem, więc mogłem zająć jeszcze lepsze miejsce. Mimo wszystko był to jeden z większych sukcesów w całej mojej karierze.


Również w 2000 roku wspólnie z kolegami z Włókniarza awansowaliście do finału młodzieżowych drużynowych mistrzostw Polski w Rybniku, gdzie sięgnęliście po tytuł mistrzowski, pokonując faworyzowanych gospodarzy…
Przyznam szczerze, że zapomniałem o tym, że ten finał był rozgrywany w Rybniku. Tak jak już wspomniałem, w tamtych czasach w zawodach młodzieżowych zawsze byłem w czubie stawki. Mieliśmy fajny skład i każdy z nas zrobił wtedy swoje. Udało się zdobyć ten złoty medal i to był nasz wielki sukces, tym bardziej że pokonaliśmy chłopaków z Rybnika, którzy brylowali wówczas w kategorii młodzieżowej.

Szybko wyrosłeś na lidera formacji młodzieżowej Włókniarza, jednak przed sezonem ‘02 zostałeś zawieszony przez częstochowskich działaczy. Finalnie po pewnym czasie, na zasadach wypożyczenia, trafiłeś do klubu z Rybnika.
Trudno mi coś o tym powiedzieć. Mnie interesowała przede wszystkim jazda, ale zostałem zawieszony przez zarząd Włókniarza. Być może mój tata się czegoś domagał, walczył o swoje. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, ale jak nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o pieniądze. Ostatecznie trafiłem na wypożyczenie do Rybnika. Do drużyny ściągnął mnie śp. Janek Grabowski. Tam zaliczyłem dobry sezon i to finalnie było dobre posunięcie. Za moim transferem do Rybnika stali przede wszystkim: śp. p. Piotr Kawurek, który miał sklep, i p. Bogdan Koźlik, który prowadzi w Rybniku serwis sprzętu RTV-AGD. Z nim zresztą do dziś mam świetny kontakt.

W 2003 roku, po sezonie przerwy, wróciłeś do drużyny Włókniarza i zaczęliście walczyć o czołowe lokaty w ekstralidze. Na koniec sezonu w meczu o złoto zmierzyliście się z ekipą Apatora Toruń. Droga do złota nie była jednak łatwa, o czym dobitnie przekonałeś się we Wrocławiu, gdzie w 9. biegu zaliczyłeś makabrycznie wyglądający upadek na wyjściu z pierwszego łuku podczas Twojego ataku na Sławomira Drabika. Ta sytuacja wyeliminowała Cię z dalszego udziału w tym meczu…
2003 rok był jednym z lepszych sezonów w mojej karierze. Mam jakieś przebłyski z tego upadku. Miałem wtedy krwiaka na lewym biodrze. Byłem młody, pociągnęło mnie i poleciałem nie w tę stronę, w którą powinienem. Tydzień później na finale z Toruniem w Częstochowie jechałem już „na blokadach” i nie do końca wiedziałem, co się dzieje. Cieszę się, że po tym meczu, w którym nie odegrałem przez ten wcześniejszy upadek większego znaczenia, zawisł na mojej szyi złoty medal drużynowych mistrzostw Polski. Pamiętam jednak, że kilka tygodni wcześniej w meczu w Toruniu spisałem się nieźle. Gdyby nie te punkty zdobyte wtedy przeze mnie, to być może później nie byłoby tego złotego medalu dla Włókniarza.

Ze względu na spory ból spowodowany upadkiem we Wrocławiu tydzień później nie wziąłeś udziału we wszystkich wyścigach finałowego spotkania Włókniarza z Apatorem. Złoty medal wywalczony przed ok. 30 tysiącami kibiców na stadionie chyba wynagrodził Ci ten ból?
Tak jak już przed momentem wspomniałem, zostałem na wszelkie możliwe sposoby przygotowany, żebym mógł wystartować w finale. Pamiętam, że w tamtych zawodach też zaliczyłem jakiś upadek i jak schodziłem z toru do parku maszyn, to trochę „urwał mi się film”. Organizmu nie da się oszukać i choć byłem zdolny i przygotowany do startu w tym meczu, to po upadku wszystko przepadło. Ostatnio nawet oglądałem wywiad telewizyjny ze mną po tej wywrotce. Przepraszałem wtedy kibiców, że nie będę mógł więcej wystąpić na torze, bo miałem świadomość, że byłoby to zbyt niebezpieczne.


To nie koniec Twoich sukcesów w sezonie ‘03, bo zdobyłeś też srebrne medale drużynowych mistrzostw Polski juniorów i młodzieżowych mistrzostw Polski par klubowych, ale chyba jeszcze milej wspominasz brąz młodzieżowych indywidualnych mistrzostw Polski wywalczony przez Ciebie na torze w Rybniku. Wówczas za Twoimi plecami uplasowali się m.in.: Jarosław Hampel, Krzysztof Kasprzak, Rafał Szombierski czy też Robert Miśkowiak. Miałeś wtedy nawet szansę na złoto, ale w biegu dodatkowym zaliczyłeś upadek. Cieszyłeś się z tego sukcesu czy jednak miałeś pewien niedosyt, że złoto było tak blisko?
Tych pierwszych dwóch imprez już za bardzo nie pamiętam, ale mówiłem już wcześniej, że w tamtych latach po prostu zazwyczaj brylowałem w zawodach młodzieżowych. Finał młodzieżowych indywidualnych mistrzostw Polski na torze w Rybniku na pewno bardzo dobrze smakował. Rzeczywiście w tych zawodach jechały niezłe nazwiska, a ja przyjechałem do Rybnika i namieszałem. Po rozegraniu wszystkich wyścigów razem z dwójką kolegów mieliśmy najwięcej punktów i trzeba było rozegrać bieg dodatkowy. Wtedy nie do końca się zgadzałem z decyzją sędziego, bo byłem zmuszony pojechać trochę głębiej. W efekcie musiałem upaść i zadowolić się brązowym medalem. Cieszyłem się z tego sukcesu, choć nie do końca byłem przekonany, że powinienem być brązowym, a nie złotym medalistą MIMP. Trzeba było jednak jechać dalej i pogodzić się z tą decyzją.

Po zakończeniu sezonu ‘03 czytelnicy „Tygodnika Żużlowego” przyznali Ci tytuł Fair-Play. Przypomnij, proszę, kibicom, za co otrzymałeś to wyróżnienie.
Tak, dostałem taką nagrodę. Na początku 2004 roku pojechałem do Leszna ją odebrać. To był tak naprawdę mój pierwszy kontakt z takimi tuzami żużla. Akurat na balu „Tygodnika Żużlowego” nie było wtedy p. Tomasza Golloba, ale była tam obecna cała plejada najlepszych zawodników sezonu, jak chociażby Sebastian Ułamek, Rafał Okoniewski czy Piotrek Protasiewicz, z którym do dziś mam bardzo dobry kontakt i serdecznie go pozdrawiam. Jeśli chodzi natomiast o nagrodę, to dostałem ją za półfinał Srebrnego Kasku w Tarnowie. Zawsze byłem człowiekiem i człowiekiem zawsze staram się być. Na ten półfinał z daleka przyjechał wtedy Michał Szczepaniak i albo w trakcie jednego z biegów, albo podczas grzania stracił on swój jedyny motocykl. Ja natomiast zawsze na zawody brałem ze sobą dwa motocykle, a upatrzony miałem jeden, na którym brałem udział w zawodach. Skoro drugi motocykl sobie stał, to postanowiłem oddać chłopakowi ten sprzęt, żeby się nie okazało, że nadaremnie przyjechał do Tarnowa. To była dla mnie normalna kolej rzeczy.

Wielu zawodników po zakończeniu startów w gronie juniorów odchodzi z zespołów ekstraligowych i zasila drużyny z niższych lig. Ty nie przestraszyłeś się jednak rywalizacji i w 2004 roku postanowiłeś powalczyć o podstawowy skład Włókniarza z Rafałem Osumkiem. Nie myślałeś wtedy o przenosinach do innego klubu?
Nigdy niczego nie kalkulowałem, tylko zawsze starałem się podchodzić do treningów i zawodów na 100% i dawać z siebie wszystko. Może w dzisiejszych czasach z moim doświadczeniem zacząłbym się nad tym zastanawiać. Wtedy jednak coś takiego dla mnie nie istniało. Zawsze chciałem stawać pod taśmą i wygrywać. Fajnie, jeśli były ku temu stworzone odpowiednie warunki i – od sprzętu po psychikę oraz inne rzeczy – wszystko układało się dobrze. Wydaje mi się, że ten sezon ‘04 nie do końca był dobry w moim wykonaniu.

We Włókniarzu spędziłeś w sumie pięć sezonów. W biało-zielonych barwach wywalczyłeś sześć medali mistrzostw Polski: dwa złote, dwa srebrne i dwa brązowe. To imponujący dorobek, bo pod względem liczby zdobytych krążków jesteś w dziesiątce najlepszych zawodników w historii klubu. Jak wspominasz te 5 lat spędzonych w Częstochowie?
Na pewno dumny jestem z tego, że jestem w dziesiątce najlepszych medalistów w historii Włókniarza. Miałem wtedy stworzone odpowiednie warunki, a swoją pracą i jazdą na motocyklu potrafiłem to wykorzystać – i stąd te wszystkie moje sukcesy. Tak jak mówiłem już wcześniej, we wszystko, czym się zajmuję, wkładam 100% czasu i ciężkiej pracy. Do tego ze strony klubu miałem podstawiony odpowiedni sprzęt i to pozwoliło na się znaleźć w tym top 10.

Pamiętam, że w czasie startów w składzie Włókniarza przylgnął do Ciebie pseudonim „Sałatka”. Prawdopodobnie wziął się on z tego, że bardzo dbałeś wtedy o swoją wagę. Dziś większość zawodników idzie podobną drogą, ale takie odchudzanie 20 lat temu było rzadkością…
To pytanie trochę mnie śmieszy, bo nigdy się nie odchudzałem ani nie dbałem o swoją dietę. Nigdy nie jadłem mięsa i pamiętam, że jak pojechaliśmy na zgrupowanie do Krynicy-Zdroju, to ja oddawałem swoje kotlety Darkowi Fijałkowskiemu, a on oddawał mi sałatki. Jak zobaczył to Sławek Drabik, to spytał, co ja robię. Odpowiedziałem, że nie jem mięsa, i od tego momentu nazywał mnie „Sałatką”. Tak jak już mówiłem, nigdy się nie odchudzałem. Po prostu taki byłem i jestem do dziś, choć trochę się to zmieniło. Po moim upadku w Równem na Ukrainie jadłem podobno wszystko, ale później wrócił zmysł smaku. Teraz nawet zjem coś z drobiu, ale całe życie z mięsa jadłem maksymalnie coś z McDonald’s i mocno spieczoną kiełbasę z grilla; nic poza tym i tak zostało do dziś.

W czasie występów z lwem na piersi na zaproszenie legendarnego Ivana Maugera wziąłeś udział w cyklu imprez w Australii. Jak wspominasz tę wyprawę?
Mam same dobre wspomnienia z moich występów z lwem na piersi. W 2000 roku sięgnąłem po brązowy medal indywidualnych mistrzostw Europy juniorów i po zakończeniu sezonu zostałem zaproszony na takie tournée po Australii. Dzięki pomocy Mariana Maślanki i śp. Jacka Orlikowskiego udało się to wszystko dopiąć. Pamiętam, że miał ze mną lecieć też śp. Tomek Jędrzejak, któremu odbierałem nawet paszport z wizą. Finalnie zrezygnował jednak z wyjazdu. Spędziłem fajne 2 miesiące w Australii z Krzysiem Cegielskim, którego swoją drogą, serdecznie pozdrawiam. Na antypodach miło czas spędziłem też z Sergiejem Darkinem, którego poznałem w czasach jego startów w Rybniku, kiedy jeszcze byłem adeptem szkółki, czy też z Aleksandrem Latosińskim, który później sędziował te moje feralne zawody w Równem. W Australii poznałem wtedy trochę światowego żużla i jak to wszystko powinno wyglądać.

W 2005 roku wróciłeś do Rybnika i wspólnie z RKM-em wywalczyłeś awans do ekstraligi. Sezony ‘05-’06 to chyba był udany okres w Twojej karierze?
Sezon ‘05 był na pewno najlepszym w mojej karierze. Miałem wtedy dobrą średnią, wziąłem nawet udział w finale Złotego Kasku. Zająłem tam chyba ostatnie miejsce, ale sam udział w tych zawodach to już wielka sprawa. Wtedy gdzie nie pojechałem, to wszystko było trafione, zarówno ze sprzętem, jak i z moim przygotowaniem. Tak jak zwykle, dawałem wtedy z siebie 100%, ale kiedy stawałem pod taśmą, to po prostu puszczałem sprzęgło i wygrywałem.

Nieźle prezentowałeś się też w 2008 roku, kiedy to reprezentowałeś barwy II-ligowego wówczas klubu z Równego na Ukrainie. Na koniec sezonu wziąłeś udział w Memoriale Igora Marko. W Twoim pierwszym wyścigu zaliczyłeś straszliwy upadek, po którym trafiłeś do szpitala i znalazłeś się nawet w śpiączce. Pamiętasz coś z tamtego okresu?
W 2008 roku miałem podpisany kontrakt w Ostrowie, ale tak się ułożyło, że musiałem zawalczyć o siebie i pokazać światu i klubom, że Czerwiński coś jeszcze potrafi. Ostatecznie dogadałem się z klubem z Ukrainy i nawet nieźle mi tam szło. Po zakończeniu sezonu miałem kilka propozycji z innych klubów. Sezon zakończyłem jednak wypadkiem. Z tego sezonu tak naprawdę nie pamiętam nic. Widocznie mam tego nie pamiętać. Dopiero po wyjściu z ostatniego szpitala, którym był ten w Rybniku, zacząłem pamiętać wszystko. Najwidoczniej wcześniejsza historia tego zdarzenia ma być dla mnie nieznana.

Po tym upadku na Ukrainie jeździłeś już coraz rzadziej, ale w sezonie ‘12 trafiłeś jeszcze do ekstraligowego Unibaksu Toruń. Zaliczyłeś tam nawet niezły debiut, ale w kolejnych meczach nie prezentowałeś już tak wysokiej formy jak wcześniej…
Ten transfer był możliwy dzięki uprzejmości działaczy z Ostrowa Wielkopolskiego. To właśnie oni powołali mnie na jakiś sparing z drużyną z Torunia. Wygrałem wtedy dwa albo trzy wyścigi. Było to możliwe dzięki firmie Auto Partner braci Jana i Andrzeja Garcarków, a także dzięki synowi jednego z nich, którzy w tamtym czasie we mnie inwestowali. Trafiła się wtedy nagle propozycja podpisania umowy w Toruniu. Kontrakt warszawski miałem natomiast podpisany w Zielonej Górze i rzeczywiście ostatecznie trafiłem do drużyny Unibaksu. Na pierwsze zawody został mi podstawiony sprzęt, spędziłem wtedy 2 albo 3 dni na treningach w Toruniu. Po dłuższym czasie przerwy wygrałem swój pierwszy wyścig w ekstralidze. W drugim starcie wygraliśmy 5:1 wspólnie z Adrianem Miedzińskim, w trzecim biegu natomiast na starcie eksplodował ten silnik i na tym moja skuteczna jazda w tym sezonie się skończyła.

Na sezonie ‘12 zakończyłeś karierę. Miałeś wtedy 30 lat. Dlaczego w tak młodym wieku powiedziałeś pas? Czy wpływ na to miała ta kontuzja odniesiona w Równem?
Kontuzja, którą nie ja przeżyłem w Równem, tylko moi najbliżsi, a najbardziej mój brat, bo on był tam ze mną w tych trudnych chwilach, nie miała na to wpływu. Przyznam się, że gdy kończyłem karierę, to nie myślałem o tym, czy mam 30 lat czy więcej. Przez ostatnie dwa sezony mojej kariery byłem po prostu sam sobie jako kierowca, mechanik i zawodnik. Żyłem 24 godziny na dobę żużlem, zajmując się przy tym rodziną, dokonując obowiązków względem moich najbliższych. Uznałem wtedy, że tak dalej tego ciągnąć nie można, i poszedłem właśnie w stronę rodziny.

Przejeździłeś na żużlu blisko 15 lat. Kończyłeś karierę jako zawodnik spełniony czy jednak miałeś jakiś niedosyt, że mogłeś osiągnąć w tym sporcie coś więcej?
Nigdy w życiu niczego nie żałuję i robię w życiu wszystko tak, aby być szczęśliwym i przy tym nikogo nie krzywdzić. Na żużlu spędziłem blisko 15 lat, które wspominam jak najbardziej pozytywnie. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy mam jakiś niedosyt, ale rzeczywiście być może kontuzja, którą odniosłem pod koniec 2008 roku, coś przerwała. Wtedy było zainteresowanie moją osobą na następny sezon z wielu klubów. Z drugiej jednak strony mogło mnie już wtedy nie być, bo to była naprawdę ciężka sprawa, może nie dla mnie, ale przede wszystkim dla moich najbliższych. Tak się to skończyło, a nie inaczej. Dzięki opatrzności Bożej jestem cały i zdrowy. W życiu wykonuję teraz coś innego, ale dalej robię to na 100%.

W okresie startów na żużlu zwiedziłeś kawał świata i stałeś pod taśmą z takimi tuzami żużla, jak chociażby Tony Rickardsson, Jason Crump czy też Tomasz Gollob. Jaki moment z okresu swojej kariery wspominasz najmilej?
Rzeczywiście udało mi się zwiedzić trochę świata. Zawsze śmiałem się z tego, że bodajże do 2011 roku byłem od Australii po Władywostok, ale nie byłem nigdy w Zakopanem. Zmieniło się to właśnie wtedy, kiedy pojechaliśmy ze znajomymi do Poronina i przy okazji pierwszy raz w życiu zobaczyłem Krupówki. Jeśli chodzi natomiast o starty z zawodnikami, których nazwiska wymieniłeś, to na pewno jest to jedno wielkie, wspaniałe wspomnienie.
W mojej głowie utrwalił się bardzo mój występ w ćwierćfinale indywidualnych mistrzostw Polski na torze w Warszawie. Byłem wtedy jeszcze juniorem i w jednym z biegów z zewnętrznego pola udało mi się wygrać start, gdzieś z wyjścia z pierwszego łuku byłem na czele stawki, a za mną napędzał się p. Tomasz Gollob. Pojechałem wtedy środkiem prostej, nie dojeżdżając do płotu. Przyjechałem wtedy drugi do mety, a po biegu podjechał do mnie p. Tomasz, poklepał w kask i powiedział: „Dzięki, młody, że nie dojechałeś do płotu, bo musiałbym wtedy zaciągnąć hamulec”. To było dla mnie ogromne przeżycie, że człowiek, którego ceniłem, szanowałem i na którym się wzorowałem, podjechał do mnie i przybił mi piątkę.

Niewiele osób pamięta, ale na żużlu swoich sił próbował również Twój młodszy brat Marek. Nie osiągnął on jednak takich wyników jak Ty i dosyć szybko zakończył karierę.
Mój brat rzeczywiście też próbował swoich sił na żużlu. Pochodził przecież z żużlowej rodziny, bo ten sport uprawiał jego starszy brat, który coś tam osiągał, a czegoś nie. To była normalna kolej rzeczy, że poszedł w moje ślady. Miał o tyle łatwiej, że zawsze starałem się mu jakoś pomóc, zawsze przekazywałem mu podzespoły czy też ubrania. Trudno się wypowiedzieć za kogoś i trudno stwierdzić, dlaczego mu nie wyszło. Nasz tata śmiał się, że mój brat był zawsze startowcem perfekcjonistą, a ja za to ze startami zawsze miałem problem, ale na trasie jechałem dobrze. Tata mówił, że gdyby połączyć nas w całość, to wyszedłby z tego zawodnik kompletny.

Od zakończenia Twojej kariery minęło już ponad 10 lat. Śledzisz wciąż wyniki zawodów żużlowych, pojawiasz się jako widz na meczach żużlowych?
Mimo że od zakończenia mojej kariery minęło już ponad 10 lat, to tym sportem człowiek będzie żył całe życie. Nie jestem jednak stałym bywalcem stadionów żużlowych. Zazwyczaj na meczach pojawiam się wtedy, kiedy proszą mnie o to dzieciaki, i zdarza się to średnio raz na rok. Częściej mam natomiast kontakt z kolegami z toru. Nigdy jakoś szczególnie nie kibicowałem żadnej drużynie; trzymałem raczej kciuki za chłopaków, żeby objeżdżali zawody cało i zdrowo. I tak jest również teraz.

Dziękuję za rozmowę.
Ja również dziękuję i przy okazji tego wywiadu serdecznie pozdrawiam wszystkich kibiców, tych biało-zielonych w pierwszej kolejności. Dziękuję też wszystkim, którzy przyczynili się do tej mojej wielkiej przygody z czarnym sportem. To już jednak było i minęło, teraz trzeba żyć dalej życiem, tak żeby zawsze być zapamiętanym z pozytywnej strony.

Rozmawiał: Rafał Piotrowski
Zdjęcia: Ireneusz Romanek (Retro Speedway)