Mark Loram: Spędziłem w Częstochowie świetny czas! (wywiad + foto)
Trudno wyobrazić sobie żużlowy świat przełomu wieków bez Marka Lorama. Brytyjczyk w latach 90. XX wieku oraz na początku obecnego stulecia był przecież jednym z najlepszych zawodników globu. W 2000 roku jako jedyny żużlowiec w historii cyklu Grand Prix wywalczył tytuł indywidualnego mistrza świata bez zwycięstwa w żadnej rundzie. Loram złotymi zgłoskami zapisał się też w dziejach Włókniarza Częstochowa. W barwach naszego zespołu występował w latach 1992 i 1999-2000.
Mark, pozwól, że na początku naszej rozmowy zapytam Cię o powód, dla którego zdecydowałeś się zostać żużlowcem. W którym momencie zdałeś sobie sprawę, że jazdą w lewo chcesz zająć się profesjonalnie?
Mój tata był fanem żużla i zabrał mnie na zawody w Canterbury, gdy miałem 8 lat. Bardzo mi się spodobało, od razu się „wkręciłem” i zacząłem jeździć przed zawodami na torach trawiastych. I czyniłem ciągłe postępy.
Twoim pierwszym klubem w Polsce był Włókniarz Częstochowa. Czy pamiętasz, co miało wpływ na Twoją decyzję o podpisaniu kontaktu z naszą drużyną?
To prawda, Częstochowa była początkiem mojej przygody w Polsce. Peter Collins pomógł mnie i Screeny’emu (Joe Screenowi – przyp. M.Ż.) w podpisaniu kontaktu z Włókniarzem. Spędziliśmy tutaj świetny czas z masą dobrych wspomnień. Poznaliśmy też wielu fajnych ludzi.
Co jako pierwsze nasuwa Ci się, gdy wspominasz Polskę, Częstochowę i sam klub? Czy to, co zobaczyłeś na własne oczy, bardzo różniło się od angielskiej codzienności?
Różniło, i to bardzo! Muszę jednak przyznać, że od zawsze interesowała mnie historia Polski. W tamtym okresie Polska była faktycznie krajem, który musiał gonić Zachód, w tym Wielką Brytanię; dziś Wasz kraj zrównał się już z resztą Europy. Ludzie byli jednak od początku bardzo, bardzo mili i pomocni. Klub podszedł do naszej współpracy profesjonalnie. Byłem pod wielkim wrażeniem tego, jak wyglądało w Częstochowie szkolenie młodych zawodników. Pamiętam również, że motocykle, które mieli do dyspozycji polscy żużlowcy, odbiegały pod względem mocy i zaawansowania od angielskich. Liga w 1992 roku nie była zbyt mocna, ale zawodnicy byli bardzo mocno nakręceni na to, żeby nas (obcokrajowców – przyp. red.) pokonać. To był szalony czas.
Twoja pierwsza przygoda z Częstochową trwała zaledwie jeden sezon. Zdecydowałeś się na przenosiny do Torunia. Nie było szans na kontynuowanie kariery we Włókniarzu?
Nie, w tamtym okresie klub miał swoje problemy, dlatego musiałem podjąć decyzję o zmianie drużyny. Przejście do Torunia było dla mnie wówczas dużym wyzwaniem, bo miałem zostać „numerem 2”. W tamtym okresie „jedynką” był Per Jonsson. Finalnie przez bardzo poważną kontuzję Pera musiałem go zastąpić, co było bardzo trudnym i wymagającym zadaniem.
W 1999 roku ponowie zostałeś Lwem. Twój powrót zbiegł się z dużym sukcesem drużynowym Włókniarza, zdołał on bowiem w tamtym sezonie awansować do powstającej wówczas ekstraligi.
To był doskonały sezon dla klubu i dla mnie. Kolejny raz bardzo dobrze czułem się w Częstochowie.
Twoja kolejna przygoda z Częstochową trwała dwa sezony. Wspomniałeś o dobrej atmosferze, a jednak zdecydowałeś się na zmianę. Jaki był tego powód? Co ciekawe, w 2000 roku odniosłeś również bardzo duży sukces indywidualny, zostając indywidualnym mistrzem świata.
Jeżeli chodzi o kolejną przygodę z Włókniarzem i fakt, że jeździłem w Częstochowie zaledwie 2 lata, to nie jestem w stanie przypomnieć sobie, co wpłynęło na moją ówczesną decyzję.
Zostanie mistrzem świata to było wspaniałe uczucie, cały czas, jak o tym myślę, mam w głowie cudowne wspomnienia. Faktem jest, że zyskałem ten tytuł, nie odniósłszy żadnego indywidualnego zwycięstwa w pojedynczej rundzie cyklu, ale dla mnie to nie ma większego znaczenia. Wykonałem wówczas kawał dobrej roboty, wygrałem nie tylko z rywalami, ale i z presją. Dobrze to wspominam.
Twoja kariera naznaczona była wieloma kontuzjami. Czy trudno było Ci podjąć decyzję o jej zakończeniu? I czy urazy, które odniosłeś na torze, doskwierają Ci w codziennym funkcjonowaniu?
Decyzja o końcu kariery była trudna, ale musiałem ją podjąć. W Ipswich złamałem kość udową. Dojście do pełni zdrowia po operacjach, które mnie czekały, mogłoby zająć nawet 3 lata, dlatego uznałem, że to zbyt długo, by czekać. Na szczęście lekarze wykonali kawał dobrej roboty i dziś czuję się całkiem nieźle.
Wielu zawodników po zakończeniu kariery włącza się w aktywne działanie przy żużlu. Z Tobą było jednak inaczej. Dlaczego?
Nigdy nie dostałem żadnej konkretnej propozycji pracy przy żużlu. Lubię jednak od czasu do czasu obejrzeć mecze i wybrane turnieje w telewizji.
Na koniec naszej rozmowy powiedz, proszę, czym się dziś zajmujesz.
Jestem zajęty, bo prowadzę własną działalność gospodarczą. Jest to niezależny warsztat zajmujący się naprawą samochodów marki BMW. Jestem żonaty i mam dwójkę dzieci: Toby’ego i Dottie.
Mateusz Żesławski